Creme brulee. Klasyka broni się sama :)
Kiedy pierwszy raz spróbowałam creme brulee, od razu zrozumiałam, dlaczego jedną z ulubionych rzeczy filmowej Amelii było rozbijanie cukrowej skorupki na tym deserze. Chrupiąca warstwa skarmelizowanego cukru skrywa bowiem aksamitne, cudownie waniliowe wnętrze.
W mojej ex-pracy miałam okazję poznać przepis i wykonać wiele „bruli”, więc jest to przepis sprawdzony niezliczoną ilość razy.
Creme brulee jest niesamowicie pyszny, o ile nie będziemy silić się na kombinatorstwo i szukanie zamienników (np. mleka zamiast śmietany albo cukru wanilinowego zamiast prawdziwej wanilii). Niestety jego przygotowanie wymaga trochę czasu i cierpliwości, a także zaopatrzenia się w takie kuchenne gadżety jak żaroodporne ramekiny (kokilki) oraz palnik. Najbardziej klasyczne ramekiny do creme brulee są szerokie i płaskie, ale jeśli posiadamy inne, to absolutnie nie jest to przeszkodą, deser wyjdzie równie dobry. Z kolei palnik wydaje mi się rzeczą nieodzowną. Wprawdzie spotkałam się z zapiekaniem deseru pod górną grzałką piekarnika, ale nie jestem przekonana co do tego pomysłu, bo zanim cukier odpowiednio się skarmelizuje, to masa w środku zrobi się ciepła, a nie o to chodzi. Ja palnik pożyczyłam od przyjaciółki, ale mam w planach jego zakup i wypróbowanie także innych smakowo wersji creme brulee :)
KLASYCZNE CREME BRULEE
(6 porcji)
500ml śmietanki kremówki 30% lub 36%,
6 żółtek,
100g cukru,
½ laski wanilii,
6 łyżeczek cukru trzcinowego (ewentualnie może być zwykły)
Wanilię przeciąć wzdłuż na pół i wyskrobać ziarenka. Śmietankę wlać do rondla, dodać cukier, ziarenka oraz skórkę z laski wanilii. Zagotować.
W tym czasie żółtka rozmieszać trzepaczką w misce. Nie trzeba ich długo ucierać, nie powinny być jasne i puszyste, a jedynie lekko „rozbełtane”. Powoli wlać do żółtek wrzącą śmietankę, intensywnie mieszając trzepaczką. Następnie przecedzić masę przez sito, przy okazji oddzielając skórkę z wanilii. Jeśli podczas tej czynności powstała pianka, trzeba ją usunąć łyżką.
Masę nalać do ramekinów. Foremki umieścić w brytfannie i nalać tyle wody, by sięgała do ich połowy. Deser piec w 120 stopniach przez godzinę. Masa powinna być ścięta; może się lekko trząść na środku, ale nie może „płynąć”.
Foremki zostawić do ostudzenia, po czym schłodzić kilka godzin w lodówce (ja zwykle robię creme brulee poprzedniego dnia wieczorem i zostawiam na noc w lodówce).
Tuż przed podaniem powierzchnię deserów osuszyć, delikatnie przyciskając do nich ręcznik papierowy. Do każdej foremki nasypać trochę cukru trzcinowego, rozprowadzić i strzepać nadmiar. Następnie palnikiem opalić powierzchnię, uważając, by nie spalić cukru na czarno.
Podawać od razu, póki skorupka jest chrupiąca.
9 komentarze
Przepiękny. Aż wstyd przyznać, że jeszcze takiego nigdy nie jadłam. Ale ja nawet panna cottę spróbowałam po raz pierwszy kilka miesięcy temu. :))
OdpowiedzUsuńdokładnie, nie ma to jak klasyka:)
OdpowiedzUsuńSmakowicie się prezentuje. Niestety nie mam palnika - wciąż sobie obiecuję, że go kupię.
OdpowiedzUsuńMogłabyś napisać jakiego palnika używasz? chyba w koncu zabiore sie za zrobienie tego klasycznego deseru :)
OdpowiedzUsuńbagietka.wordpress.com
Teraz używam palnika ze sklepu Duka, ale osobiście wolę większe palniki o większej mocy, choć to może kwestia przyzwyczajenia. Dużym opala się szybciej, ale też łatwiej zwęglić cukier, więc trzeba bardziej uważać ;)
UsuńO tak, ten wspaniały deser zdecydowanie broni się sam, ale u Ciebie dodatkowo tak pięknie wygląda!! :-)
OdpowiedzUsuńPowiem Ci, że ta skorupka ma swoją magię! Ja nie lubię wszelkich budyniów, mas kremowych itd. - za słodkie i za mdłe jest to dla mnie, ale zdarza mi się zamawiać creme brulee właśnie dla tej skorupki ;)
OdpowiedzUsuńJa wszelkie budyniowe twory bardzo lubię, ale zgadzam się, że skorupka robi tu ogromną robotę :)
UsuńCudnie się prezentuje, przepis dodaję do ulubionych ;) !
OdpowiedzUsuń